Wiewiórka Liza

Wiewiórka Liza
Wiewiór, zwierzę totemiczne

poniedziałek, 26 grudnia 2011

I znowu te święta...

Święta mnie przerażają. Na serio. I nie jestem jedyna, wystarczy popatrzeć w Internecie. Wystarczy, że pomyślę o tym całym gotowaniu, marnotrawstwie (bo nawet podczas zwykłych weekendowych zakupów zdarza się kupić za dużo, a co dopiero w święta), a dostaję niestrawności... W tym roku udało mi się ominąć stres metodą faktów dokonanych, całkiem nieświadomie zresztą, ale muszę zapamiętać patent na lata następne. Otóż: na dzień przed Wigilią wybrałam się w krótką podróż, która zgodnie z prawem Murphy'ego zwykle niespodziewanie się przeciąga, co stało się i w tym przypadku. Do supermarketu dotarłam na pół godziny po zamknięciu, tzn. o 16:30. Według Internetu wszystkie sklepy w naszym mieście zamykały o tej samej godzinie. Zapewne ustalenia związkowe, tutaj nie ma miejsca na wolną konkurencję, bo każdy chce iść do domu świętować. Zaglądam do lodówki i spiżarni: marne resztki, ale na jeden porządny posiłek powinno starczyć. Biorę się za odkurzanie (bo mieszkanie oczywiście niesprzątnięte - jakaś niemoc przedświąteczna mnie wcześniej ogarnęła), podczas gdy Mój Nadroższy obdzwania znajomych z anegdotą o zamkniętych sklepach i pustym stole. Oczywiście już wkrótce otrzymujemy zaproszenie na Wigilię i to od zawodowej kucharki. Ha! Po północy oddalamy się po przyjemnie spędzonym wieczorze – syci, napojeni, zaopatrzeni w plastikowe pojemniczki z apetyczną zawartością, z przyjemną świadomością, że to nie my będziemy musieli sprzątać ze stołu i zmywać naczynia. Czyli Święta mogą być przyjemne, to tylko kwestia odpowiedniej organizacji...

niedziela, 16 października 2011

Po co pisać?

Internet jest pełen porad dla aspirujących pisarzy. Z niewiadomych przyczyn wiele osób postrzega egzystencję pisarza jako „glamorous”, jako przepustkę do sławy, pieniędzy i nieśmiertelności. W ubiegłych stuleciach pisarze nie cieszyli się zbyt dobrą reputacją, podobnie zresztą jak aktorzy. W dobrym tonie było co najwyżej dyktowanie pamiętników na starość (przy czym większość żmudnej pracy wykonywali asystenci i sekretarze). Obecnie wielu pisarzy wypowiada się o swoim zawodzie lekceważąco, a „powołanie” traktuje jako ciężką przypadłość, a nie „dar bogów”. Jednym z najbardziej przejmujących wyzwań tego typu jest „So you want to be a writer), Charles'a Bukowskiego, pisarza, alkoholika i skandalisty z pokolenia beatników, przypomnianego niedawno w popularnym serialu Californication .

if it doesn't come bursting out of you
in spite of everything,
don't do it.
unless it comes unasked out of your
heart and your mind and your mouth
and your gut,
don't do it.
if you have to sit for hours
staring at your computer screen
or hunched over your
typewriter
searching for words,
don't do it.
if you're doing it for money or
fame,
don't do it.
if you're doing it because you want
women in your bed,
don't do it.
if you have to sit there and
rewrite it again and again,
don't do it.
if it's hard work just thinking about doing it,
don't do it.
if you're trying to write like somebody
else,
forget about it.


if you have to wait for it to roar out of
you,
then wait patiently.
if it never does roar out of you,
do something else.

if you first have to read it to your wife
or your girlfriend or your boyfriend
or your parents or to anybody at all,
you're not ready.

don't be like so many writers,
don't be like so many thousands of
people who call themselves writers,
don't be dull and boring and
pretentious, don't be consumed with self-
love.
the libraries of the world have
yawned themselves to
sleep
over your kind.
don't add to that.
don't do it.
unless it comes out of
your soul like a rocket,
unless being still would
drive you to madness or
suicide or murder,
don't do it.
unless the sun inside you is
burning your gut,
don't do it.

when it is truly time,
and if you have been chosen,
it will do it by
itself and it will keep on doing it
until you die or it dies in you.

there is no other way.

and there never was.

 Na grobie Bukowskiego widnieje epitafium: "Don't try". Jego żona Linda Lee Bukowski twierdzi, że ma to oznaczać: "Jeżeli spędzasz cały czas próbując, wtedy wszystko co robisz to tylko próbowanie. Więc nie próbuj. Po prostu rób". W polskim tłumaczeniu słowa te brzmią Jeżeli już o coś zabiegasz, idź na całego, w przeciwnym razie nawet nie zaczynaj. [Wikipedia > 16.10.11].
Ale można to rozumieć także i tak: „Lepiej daj sobie spokój i nie marnuj życia”.

środa, 5 października 2011

Jesienny spleen

Jesienią dopada człowieka melancholia. Nie wiadomo, czy jest to jednostka chorobowa wymyślona, czy też realnie istniejąca. Podobno Polacy są jedyną nacją cierpiącą na meteopatię (najbardziej rozbawiło mnie zadane przez kogoś na forum meteopatów pytanie, czy złe warunki pogodowe stanowią usprawiedliwienie dla absencji w pracy; śpieszę jednak zapewnić, że ja sama na przykład odczuwam głęboką i całkowicie nieuzasadnioną fobię związaną z trzynastym dniem miesiąca i najchętniej nie wychodziłabym wtedy z domu, więc bynajmniej się nie wyśmiewam), ale już na przykład skutki siedzenia w przeciągu odczuwają także Niemcy i Holendrzy. Melancholia jesienna jest więc także zapewne zjawiskiem o ograniczonym zasięgu, w każdym razie geograficznie (trudno mówić o melancholii jesiennej w kraju, w którym jesień w ogóle nie występuje; znane są natomiast depresje zimowe w krajach, gdzie zima trwa pół roku, łącząc się na dodatek z nocą polarną dla bardziej ponurego efektu). Może jest tak, że melancholia jest po prostu naturalną kondycją ludzką, występującą jeśli nie stale, to przynajmniej okresowo?
Jakież mogą być zatem powody melancholii? Lista jest długa i zróżnicowana.  Powodów nie musi być żadnych, mogą być biologiczne (zaburzenia hormonalne czy zwykła niestrawność), osobiste (kłopoty sercowe lub wredny szef), ambicjonalne (awans mnie ominął, a w ogóle to na nic nie mam czasu i w ogóle się nie rozwijam), idealistyczne (tzw. Weltschmerz, kryzys kapitalizmu, amerykański imperializm, głód dzieci w Afryce, czyli zasadniczo sprawy, na które nie mamy bezpośredniego wpływu, chyba że akurat w naszym mieście zapowiadana jest manifestacja „los Indignados” i mamy okazję się dołączyć). Jakie są środki zaradcze? Lista jest równie długa, a ich skuteczność jest sprawą indywidualną: położenie się pod lampą naśladującą spektrum światła słonecznego, pójście spać (z kimś lub samemu, w zależności od preferencji), zjedzenie pudełka czekoladek (albo dwóch), słuchanie dołujących piosenek (zgodnie z ludową mądrością, żeby odbić się od dna, trzeba je najpierw osiągnąć), wejście na forum internetowe (można się pośmiać albo wyżalić), pójście na basen albo na siłownię, zamówienie pizzy albo skorzystanie z telefonu zaufania.
Znanym sposobem na poprawienie humoru jest także zakupoterapia. Wskazana jest tutaj ostrożność, bo o tej naszej słabości wiedzą doskonale specjaliści od marketingu. Wielkie koncerny posuwają się nawet do obrazowania pracy mózgu konsumentów, żeby tym skuteczniej wystawiać ich na pokusy. Warto o tym poczytać np. w „Zakupologii” Martina Lindstroma (strona autora http://www.martinlindstrom.com/). Z drugiej strony, czy wiedza teoretyczna komukolwiek się do czegokolwiek przydała? Wiedza sobą, a podświadomość sobą. Co więc powinien robić zdołowany z powodu jesiennej melancholii człowiek, którego poniosło na zakupy? Starać się przynajmniej ograniczać straty. Może to przyjąć formę na przykład następującej (prowadzącej na manowce) strategii: nie kupię sobie tego, co chcę, tylko kupię sobie coś prawie takiego samego, ale tańszego. Słowem kluczowym jest tutaj „PRAWIE”. Z reguły tego tańszego trzeba kupić więcej, bo inaczej pozytywny skutek nie jest zagwarantowany. I takim sposobem zamiast jednej bajecznej kreacji kobieta kończy ze stertą łachów z second handów, które są „prawie” gotowe do noszenia, po wypraniu tych plam, zaszyciu dziur, poszerzeniu lub zwężeniu, skróceniu itp. Ech...

P.S.1 Moim zdaniem NAJBARDZIEJ skutecznym środkiem zaradczym jest po prostu wybicie sobie z głowy focha. Melancholia? Spleen? Ki czort? Co to za wymysły dla mięczaków? 
P.S.2 A propos strategii polegającej na słuchaniu dołujących piosenek, to jesienny spleen fantastycznie pogłębia słuchanie Adele (album „21” nagrała po bolesnym rozstaniu ;-):

wtorek, 20 września 2011

Jak wyciągnąć się z bagna za własne włosy

Ostatnio przeżyłam epifanię.
P.S. Zdaje się, że nie stosuję tego słowa w 100% poprawnie i Zaprzyjaźniony Prześmiewca się przyczepi ;-).
OK, zatem naszła mnie pewna głęboka refleksja (chociaż brzmi to znacznie mniej poważnie).
Szłam sobie właśnie półprzytomnie korytarzem w drodze do stołówki, po wrzątek do zalania herbaty owocowej. [I tak, owszem, mogę sobie tę herbatę zalać bliżej, np. w pokoju obok, ale fajnie jest czasami wyjść z biura i trochę wyprostować nogi. A półprzytomnie szłam, bo od powrotu z całomiesięcznego sierpniowego urlopu mam kłopoty z rytmem dobowym. Amerykańscy psychologowie posadzili swego czasu w głębokiej jaskini kilku nieszczęśników i obserwowali ich rytmy dobowe. Bez światła dziennego i zegarków ich doba biologiczna trwała o godzinę dłużej. Podczas urlopu wychodziłam wprawdzie czasami na światło dzienne... Ale i tak godzina chodzenia spać przesuwała mi się coraz bardziej, tak że pod koniec przypadała około czwartej-piątej nad ranem...]
Mój wzrok automatycznie rejestruje słowo pisane więc zawiesił się na „głębokich” cytatach zawieszonych wzdłuż korytarza obok zdjęć z bieguna południowego (Czy ktoś ma pojęcie ile kosztuje wycieczka na biegun?! Bo ja mam, dostałam kiedyś folder reklamowy. Dużo. Bardzo dużo.). Tok myśli autorki cytatów brzmiał mniej więcej tak: „Dlaczego nowocześni ludzie uskarżają się na brak czasu? Żeby mieć więcej czasu, trzeba WEJŚĆ w czas. Uczę tego w swoich książkach i na swoich wykładach. To wspaniałe uczucie, kiedy jesteś w stanie w ciągu jednego dnia dokonać więcej niż inni w ciągu całego życia.”
No cóż, jestem pewna, że za tymi słowami kryje się głębokie przesłanie w stylu zen, New Age, Elizabeth Gilbert (jedz włoskie żarcie, módl się w Indiach i kochaj Brazylijczyka - nie dla każdego osiągalne), ale moje cyniczne „ja” zawyło radośnie, bo jak zwykle dopatrzyło się kolejnej głupoty.
Doba ma 24 godziny (względnie 25 godzin jeżeli siedzisz od trzech tygodni w jaskini pozbawionej światła dziennego, ale to nie oznacza, że poza jaskinią czas zaczął biec wolniej), a 100 EUR to 100 EUR. Choćbyś nie wiem, jak się gimnastykował, doba się nie rozciągnie i nie zmieścisz w niej wszystkiego, co ci do głupiego łba przyjdzie. Tak samo za 100 EUR może i kupisz sporo rzeczy, ale nie wszystko, czego zapragnie twoja chciwa natura, bo jak wiadomo - ludzka chciwość nie zna granic. W tym momencie warto odwołać się do logicznego myślenia. Baron Münchausen może i wyciągnął się za własne włosy z bagna, ale śmiem o tym powątpiewać. Nie ma sensu wpychać coraz więcej zadań do dnia, który i tak pęka w szwach. Nie ma sensu pragnąć więcej rzeczy, niż ma się czas skonsumować. To nie od tej strony rozwiązuje się problem. To nie doba jest za krótka, tylko my za dużo chcemy robić. Lepiej się ograniczać (wiem, że to słowo brzmi nieprzyjemnie, ale ze względu na ogólnoświatowy kryzys gospodarczy wróżę mu zawrotną karierę w najbliższych latach). Tylko najważniejsze sprawy i najpotrzebniejsze rzeczy. Skreślać, skreślać i jeszcze raz skreślać. I nie wierzyć oszołomom, którzy obiecują mannę z nieba i wykonanie planu pięcioletniego w jeden rok (nie udawało się to w gospodarce planowej, więc dlaczego miałoby się udać teraz?).

wtorek, 12 lipca 2011

If I were a rich man...

Możemy nie podzielać aspiracji Tewje Mleczarza, ale marzenia o bogactwie nikomu nie są obce:
Zgodnie z mądrością ludową pieniądze szczęścia nie dają, ale:

“I've been rich and I've been poor; Believe me, honey, rich is better.” [mądrość życiowa przypisywana m.in. Sophie Tucker, Joe E. Lewis, Fanny Brice, Mae West]

W sumie nie ma się czemu dziwić. Bogactwo oznacza wysoki status społeczny [istnieją wprawdzie indywidua, które chomikują pieniądze dla samego chomikowania, a po ich śmierci okazuje się, że ci ubrani w szmaty, żyjący w ruderach i korzystający z pomocy dobroczynnych sąsiadów nędznicy byli naprawdę milionerami, ale wyjątki te potwierdzają regułę], a dążenie do wysokiego statusu społecznego mamy wpisane w geny, bo zwiększa to nasze szanse na przeżycie i reprodukcję. Czytałam interesujący artykuł, zgodnie z którym jesteśmy w stanie bezbłędnie ocenić status społeczny naszego rozmówcy w ciągu kilkunastu pierwszych sekund. Jeżeli to nie przystosowanie ewolucyjne, to co? Pokusa markowania wyższego statusu społecznego jest duża. To też instynkt biologiczny. Wystarczy popatrzeć na owady, które ubarwieniem naśladują niebezpieczne gatunki, chociaż same są nieszkodliwe. I tak Rolex (albo jego świetna podróbka) też może jego nosicielowi uratować życie, a przynajmniej zapewnić dostęp do lepszego towarzystwa. Ale zaraz, zaraz, czy na pewno lepszego? Pod jakim względem lepszego?
Lubimy, żeby nam się mądrości ludowe potwierdzały („pieniądze szczęścia nie dają”), i dlatego powstają takie książki, jak „Historia naturalna bogaczy. Raport z badań terenowych” Richarda Conniffa Google Books i filmy takie jak „Niania w Nowym Jorku” (przyznaję się, książkę też przeczytałam, nawet z zainteresowaniem, bo jest pikantniejsza i złośliwsza niż film).
Film oglądałam w zrelaksowanej atmosferze, jednocześnie piekąc ciasta na imprezę urodzinową Zaprzyjaźnionego Prześmiewcy. Oto częściowe efekty tej pracy: tarta cytrynowa, cytryny w procesie obróbki, ciasto pomarańczowe (babeczek orzechowych nie sfotografowałam, bo już mi się nie chciało, ale też wyszły ładne).



A życie dopisało zabawną pointę: w trakcie jedzenia ciast wywiązała się dyskusja na temat szybkich sposobów zgromadzenia majątku; na moje pytanie: „A w jaki sposób mogą się wzbogacić konkretnie kobiety?” padła odpowiedź: „Przecież to oczywiste i każda kobieta to wie: trzeba wyjść bogato za mąż!”. Po chwili, oblizując łyżeczkę, mój interlokutor zapewnił mnie, że mam wszelkie szanse na dobre zamążpójście, ponieważ umiem piec ;-). Niniejszym informuję, że potrafię też gotować...

piątek, 8 lipca 2011

Jak to dobrze trochę się zestarzeć

Pamiętam, że kiedy „Fortepian” wchodził do kin, mieszkałam akurat w Niemczech, pracując jako au-pair oraz chłonąc niemiecki przez osmozę i wytrwałe kucie [efekty tej nauki były zdumiewające, nigdy później nie udało mi się nauczyć żadnego języka w tak szybkim tempie i tak dobrze - co świadczy o tym, że pewne rzeczy lepiej jest robić za młodu, wbrew tytułowi tej notki]. Zastanawiałam się wtedy, czy mój niemiecki jest już wystarczająco dobry, żebym mogła wydać ciężko zarobione pieniądze na bilet do kina i coś z tego wynieść, i w końcu nie poszłam. Taką samą wewnętrzną walkę toczyłam przy okazji filmu „While You Were Sleeping” (pl. „Ja cię kocham, a ty śpisz”), z tym samym rezultatem [żeby to zrozumieć, trzeba pamiętać, jaki był wtedy przelicznik niemieckiej marki do złotego i jej siła nabywcza w Polsce]. 
Oba filmy obejrzałam kilka lat później - pierwszy w telewizji, drugi na video. Oba mam teraz na DVD, a muzykę z „Fortepianu” na płycie CD. „Ja cię kocham, a ty śpisz” oglądam czasami w okolicy Bożego Narodzenia na poprawę humoru, podobnie jak inni ludzie oglądają „Szklaną Pułapkę” albo (o zgrozo!!) „Kevin sam w domu”. [Chciałam nieśmiało zasugerować decydentom wybierającym program telewizyjny, że filmów pasujących na święta nakręcono całkiem sporo, że wymienię tutaj  tylko np. „Love Actually” czy „Holiday”, a dla młodszej widowni „Grinch” czy „The Polar Express” - chociaż z tym ostatnim filmem byłabym ostrożna, bo animacja jakoś się nie do końca udała i niektóre postaci sprawiały demoniczne wrażenie - w recenzjach padało słowo „creepy”], ale „Fortepian” to co innego. To nie jest film, który mogę oglądać, jednocześnie prasując, gotując i robiąc manikiur. Wiele scen oglądam po kilka razy. W trakcie projekcji zużywam pół pudełka chusteczek, a potem długo w nocy słucham jeszcze muzyki Michaela Nymana. A im starsza się, robię, tym lepiej (inaczej?) ten film rozumiem. I chociaż normalnie na kino tzw. „artystyczne” reaguję alergiczną wysypką i na zmianę ziewaniem oraz zirytowanym „co za idiota dał na to pieniądze i czy naprawdę nie można ich było lepiej spożytkować!?” [zob. np. - częściowa zbieżność tytułu przypadkowa - „Piano Bar” Leloucha - a fe!!), to w tym wypadku jest inaczej. To piękny film. Piękny dla mnie.

wtorek, 5 lipca 2011

Globalna wioska

Jeden z problemów z mediami (jak się nad tym zastanowię - to i z Facebookiem ;-) polega na tym, że nienaturalnie rozszerzają krąg niby-znajomych. Jak twierdzą socjologowie, ludzie są zaprogramowani na uważne śledzenie własnej najbliższej społeczności. Kwestia przetrwania. Potencjalnie ważne, a zatem interesujące, są wszelkie informacje o powinowactwach, związkach romantycznych i mniej romantycznych, sojuszach, waśniach itp. W obecnych czasach WYDAJE nam się, że naszymi bliskimi znajomymi są Brad Pitt i Angelina Jolie, bo ciągle ich oglądamy na wizji i stale coś o nich słyszymy. A jeszcze ktoś wymyślił tę teorię sześciu stopni separacji http://pl.wikipedia.org/wiki/Sze%C5%9B%C4%87_stopni_oddalenia, która już NA PEWNO (ale czy aby na pewno? bo są głosy, że to tylko miejska legenda) potwierdza, że od Brada Pitta dzieli mnie tylko sześć uścisków dłoni znajomych znajomych. Nic dziwnego, że mózg mi głupieje.

Tak czy owak, czytając lokalną gazetę większą uwagę zwracam na informację o rowerzyście potrąconym w sąsiedniej miejscowości i wypadku mercedesa z jaguarem, który wydarzył się na moście zaraz za zakrętem niż kłopotom Grecji (no dobrze, trochę naciągam - kłopoty płatnicze Grecji interesują mnie żywotnie). Ale najbardziej soczyste kawałki to plotki ze świata moich wysoko postawionych niby-znajomych. Na przykład David Duchovny (który a propos wygląda kubek w kubek jak mój kuzyn, tylko trochę jest starszy) chyba będzie się niedługo rozwodził, w przypadku Schwarzeneggera rozwód już pewien - żona złożyła papiery rozwodowe. Głęboko zapadła mi także w pamięć wiadomość, że Adele rzuciła palenie i picie ze względu na problemy z głosem, a lekarze doradzają jej co najmniej czterotygodniową przerwę w MÓWIENIU. Ech... Póki jeszcze śpiewa, trzeba jej posłuchać...



A tutaj dla porównania inna diva, która POWINNA rzucić nie tylko picie i palenie, ale przede wszystkim dragi:



ale cóż, kiedy nie chce:

Write or Die

Ostatnio rozbawiła mnie uwaga Zadie Smith o czytelnictwie w Stanach: „W Stanach mało kto czyta, ale każdy chce pisać. Co drugi uważa się za pisarza.” http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,9763361,Zadie_Smith_non_fiction.html.

Krótkie, ale celne. Ale co złego jest w pisaniu? Jeżeli ludzie mają z tego przyjemność, to niech piszą. Trzeba tylko uważać, co się czyta - i znowu, każdy decyduje na własną odpowiedzialność co robić z własnym czasem i jak najlepiej (a potencjalnie także najprzyjemniej) go spędzić.

Z zachwytem odkryłam niedawno fenomenalne, diabelskie narzędzie dla wszystkich piszących prozę  http://writeordie.com/.

P.S. Tytuł tego bloga jest oczywiście bezczelną kalką „Write Or Die”, ale nie mogłam się powstrzymać. W tym miejscu chylę czoła przed autorem - doktorem Wicked.

Idea jest prosta jak kij z marchewką i w tejże prostocie genialna. Kij to wyznaczony limit czasowy na napisanie określonej liczby słów plus dodatkowe sankcje (których dotkliwość można indywidualnie określić) np. nieprzyjemny dźwięk albo „zjadanie” już napisanego tekstu za przerwy w pisaniu. Nagroda to natychmiastowa gratyfikacja z osiągnięcia wyznaczonego celu plus zwycięskie fanfary! Fajne, cieszyłam się jak dziecko ;-). A sukcesem można się od razu podzielić, publikując notkę na Twiterze (jeżeli ktoś z niego korzysta - ja nie przyzwyczaiłam się jeszcze nawet do Facebooka, zanim się przyzwyczaję, pewnie przestanie już istnieć i zastąpi go jakiś chiński serwis społecznościowy niewymagający pisania na klawiaturze - z automatycznym rozpoznawaniem głosu - ale będzie jazda ;-)