Wiewiórka Liza

Wiewiórka Liza
Wiewiór, zwierzę totemiczne

niedziela, 1 lipca 2012

Smuga cienia, konserwatyzm i the wind of change

Naukowcy spierają się, czy ludzie z wiekiem stają się bardziej konserwatywni. Można oczywiście dyskutować, co dokładnie oznacza pojęcie „konserwatyzm” (zob. np. Wikipedię). W potocznym rozumieniu bycie konserwatywnym oznacza pewne usztywnienie, tendencję do myślenia utartymi, sprawdzonymi ścieżkami, która zwykle rośnie wraz z wiekiem. Czy robię się już konserwatywna? Co do natury ludzkiej nie mam rzeczywiście złudzeń – ale nigdy ich nie miałam. Nie mogłam na przykład zrozumieć księdza na religii zachwycającego się niewinnością „dziatek”, nieskażonych jeszcze grzesznym dorosłym życiem (jeżeli byłabym złośliwa, dodałabym – czytaj „seksem”... Ooops! W autorytet Kościoła też najwyraźniej nie wierzę...). Dla mnie proces dorastania polega na stawaniu się pełniejszym, dojrzalszym, mądrzejszym człowiekiem, który jest w stanie lepiej rozumieć i kontrolować swoje emocje i nie widzi świata w biało-czarnych kategoriach. Taki przeciętny bachor nie wykracza swoim myśleniem poza horyzont najbliższych kilku godzin i „ja chcę” oraz „ja nie chcę”. Gdzie tu miejsce na filozofię? I gdzie jest złoty środek pomiędzy dziecięcą bezrefleksyjnością a starczym oślim uporem?

Toinette Lippe (bez obaw, to nie jest nikt ważny, taka sobie starsza Angielka, której biografię „Nothing Left Over. A Plain and Simple Life” czytam akurat po raz kolejny z dużą przyjemnością) pisze o tym następująco:
„We place our slippers in a particular way under a chair. We can no longer even imagine placing them any other way. [...] I noticed that I always hold the telephone in my right hand. The other day I decided to pick it up with my left hand. It felt very strange. The telphone was heavy in my hand. I pressed it too hard against my ear. I didn't seem able to relax with it the way I normally do. Also, I wasn't used to listening with the other ear, and there seemed to be a great deal of echo either in the receiver or in my head. When I thought about this for a moment, I realized that all my life I have been overtaxing one ear and causing pressure on it. Also, I have not been using 50 percent of my listening (and holding) capacity. This really woke me up. We need to be flexible – willing to cross our legs the opposite way for a change, open the refrigerator door with the other hand. We have to guard against not becoming rigid. Flexibility offers a slender tree the freedom to sway in the wind, and so it is with us.”



Rutyna i doświadczenie mają swoją wartość, bo pozwalają osiągnąć mistrzostwo – wystarczy pomyśleć o pilotach odrzutowców czy neurochirurgach – ale także swoje wady. Jakiś czas temu oglądałam program dokumentalny, w którym szwajcarski naukowiec zademonstrował w warunkach laboratoryjnych, że jeżeli nauczymy się rozwiązywać pewien problem w określony sposób, to po mniej więcej dwunastu udanych próbach, kiedy zostaje nam przedstawione nowe, wcale nie trudniejsze zadanie, wymagające jednak innego rodzaju rozumowania, nie potrafimy go rozwiązać. W mózgu zostały już wydeptane ścieżki i nie jesteśmy w stanie z nich zejść. Ochotnicy podejmowali ciągle na nowo bezskuteczne próby rozwiązania zadania w taki sam sposób jak wcześniej, aż w końcu poddawali się. Problem wydawał się im nierozwiązywalny.

W ramach uelastyczniania kilka miesięcy temu zaczęłam chodzić na zajęcia jogi. Próbowałam już kilkakrotnie wcześniej, ale zawsze rezygnowałam po krótkim czasie. „To nie dla mnie” mówiłam sobie. Teraz stwierdziłam jednak, że wręcz przeciwnie, bardzo to lubię i coraz lepiej sobie radzę z asanami. Może to zasługa nauczycielki – bardzo młodej Angielki, które umiejętnie stopniuje trudność, a może po prostu uzupełniłam pewne fizyczne braki dzięki innym typom treningu. Wbrew potocznym wyobrażeniom joga wymaga nie tylko elastyczności (ostatnio nasza instruktorka stwierdziła, że absolutna elastyczność to zdolność zbliżenia wyprostowanej nogi do twarzy w pozycji stojącej – zawsze myślałam, że takie sztuczki są zastrzeżone dla tancerek kankana z Moulin Rouge :-), ale także sporej siły, w tym w ramionach i plecach, a większość kobiet ma w tym zakresie spore braki [a propos emancypacji, Krystyna Kofta stale powtarza, że każda kobieta powinna mieć własne pieniądze, ja twierdzę, że powinna być także w stanie zrobić przynajmniej 10 pompek (w jednej serii...). Dalsze wyzwanie to podciąganie na drążku w szerokim nachwycie.].


Zmieniłam także upodobania filmowe - filmy akcji oraz komedie romantyczne nie wzbudzają już we mnie głębszych emocji... Przeżywam to naprawdę głęboko, bo okazuje się, że moja kolekcja DVD nadaje się w większości do sprzedaży na ebay-u. Teraz zamiast dynamicznych strzelanek oraz „a po tym pierwszym pocałunku żyli długo i szczęśliwie” wolę poważne (najchętniej francuskie) dramaty, które pokazują, że innym też w życiu jest z reguły pod górkę, czy nawet prosto w przepaść (no dobrze, brytyjskie tragikomedie w rodzaju „The Best Exotic Marigold Hotel” też mogą być... polskie kino artystyczne oczywiście odpada, aż takiej dawki beznadziei to ja nie zniosę...) i jak sobie z tym faktem radzą (albo nie radzą).


P.S. Interesujące linki:

Miss Minimalist, autorka książki „The Joy of Less”, o której niedawno pisałam, prowadzi także blog.

Jeżeli ktoś chciałby na poważnie zająć się swoją formą fizyczną (w kontekście tych wymaganych pompek i podciągnięć, o których pisałam) i nie chce tracić czasu na próżno, polecam strony MaxWorkouts. Autor, Shin Ohtake, jest kosmopolitą, byłym sportowcem, z wykształcenia biochemikiem i – co najważniejsze – nie jest Amerykaninem, chociaż mieszka w Stanach (amerykański styl perswazji może doprowadzić przeciętnego Europejczyka do rozpaczy - patrz np. strony Juice up your life. Autor generalnie ma niezłe pomysły na zdrowe odżywianie, przede wszystkim soki, chociaż zdarzają mu się żenujące pomyłki, jak np. „Popatrzcie na tą łodygę selera naciowego. Fantastyczna, prawda? Seler ma mnóstwo sodu. A ja przeczytałem gdzieś, wydaje mi się, że kości są zbudowane w 32% z sodu. Ten seler wygląda nawet jak kość, prawda? Niesamowite!” – dlatego też co jakiś czas zastrzega, że nie jest lekarzem, ani nawet dietetykiem. Przytaczam dalszy ciąg, ponieważ na porównaniach do kości się nie skończyło – osobnik nie sprzedaje bowiem tylko przepisy na soki, ale przepisy na całe życie – „Kiedy myślę o kościach, to myślę o tym, co jest najważniejsze w życiu? Co dają kości? Tak, równowagę. Czy możesz powiedzieć, że wszystkie aspekty twojego życia są w równowadze?”. Jego slogan to: „Remember, we are in this together” – Oh, yeah, już się rzucam, żeby podać mu swój numer karty kredytowej...).

poniedziałek, 28 maja 2012

Wyklęty powstań, ludu ziemi

Niedawno wbiłam ostatni gwóźdź pod ostatni obrazek, wieńcząc urządzanie nowego mieszkania, po czym, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, poszłam pobiegać. Przyjemnie jest stwierdzić, że nadal jestem w formie, chociaż ostatnio ćwiczyłam się niemal wyłącznie w przesuwaniu mebli, noszeniu pudeł i szorowaniu podłóg. Wychudłam, sczerniałam :-). Sama przeprowadzka to pikuś, najgorsza jest praca koncepcyjna. Problem polega na tym, że kiedy przenosimy nasze dobra do nowej, nieopatrzonej jeszcze przestrzeni, patrzymy na nie nowym okiem, kwestionując ich przydatność oraz walory estetyczne. Czy naprawdę potrzebuję trzech regałów wypchanych po brzegi książkami i trzech regałów z DVD? Czy wracam do raz przeczytanych książek? Czy czytam stare, czy może tylko kupuję ciągle nowe? A ile nabyłam tylko po to, żeby sama przed sobą poudawać, że jestem mądrzejsza, niż w rzeczywistości? A te kolorowe jedwabne bluzki z wyprzedaży? Jak często nosiłam je w zeszłym roku? Co z tego, że normalnie kosztują majątek, kiedy w normalnym użyciu są po prostu niepraktyczne?
Przeczytałam właśnie dwie książki Francine Jay „Miss Minimalist: Inspiration to Downsize, Declutter, and Simplify” i „The Joy of Less, a Minimalist Living Guide: How to Declutter, Organize and Simplify Your Life”. Jak dotąd, są najlepsze z tych, które trafiły w moje ręce, a czytam na ten temat sporo.
W gruncie rzeczy jednak mniejsza o praktyczne walory tych książek, uświadomiłam sobie bowiem, że w całym tym upraszczaniu i minimalizowaniu chodzi o coś więcej – o postawę „antykonsumpcyjną”.
O wolność. O rewolucję. O moją (i waszą) przyszłość. A doszłam do tego przez inne lektury: Niezbędnik Inteligenta Polityki „Trzęsienie kapitalizmu” i Benjamina Barbera „Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli”.
O kryzysie każdy wie, nie będę przynudzać. Znacznie ciekawsze są diagnozy tego kryzysu – teorii jest wiele, zupełnie jak w odcinku serialu „Doktor House” (adekwatne do sytuacji jest nawet ulubione powiedzonko House'a „Wszyscy kłamią”). Będą testowane różne sposoby leczenia. Niewykluczone jednak, że pacjent nie przeżyje i, w najlepszym przypadku, posłuży jako materiał do przeszczepów. Na koniec, kiedy prawda wyjdzie już na jaw (być może dopiero na stole sekcyjnym), każdy z diagnostyków stwierdzi z niewzruszoną pewnością „A nie mówiłem?”. Póki co, działamy na ślepo. Niektórzy twierdzą, że kapitalizm się kończy. Co przyjdzie potem, na razie nie wiadomo (chociaż istnieją już pewne – bardzo rozbieżne – teorie).
Czy ktoś jeszcze pamięta tekst Międzynarodówki? Według Barbera kiedyś walczyliśmy z opresją państwa o wolność i demokrację, a teraz prowadzimy samobójczą walkę przeciwko państwu w imię skrajnie indywidualistycznej wolności, sprowadzonej do konsumpcji. Doprowadziło nas do tego miejsca pranie mózgów zgotowane obywatelom przez system, którego podstawowym problemem jest nadprodukcja. Żeby znaleźć zbyt, marketingowcy infantylizują społeczeństwo, bo w dzieciach (czasami zupełnie dorosłych dzieciach) łatwiej wzbudzić jest sztuczne potrzeby, które muszą zostać NATYCHMIAST zaspokojone. Barber jest oczywiście naukowcem i pisze tak, żeby, broń Boże, nie było go za łatwo zrozumieć (masa przypisów, szerokie tło historyczne, wiele abstrakcyjnych i karkołomnych tez, które efektownie i konsekwentnie udowadnia – chociaż przyznam uczciwie, że kiedy powołuje się na Freuda, a robi to dosyć często – traci moją uwagę). Można jednak wysnuć z jego pracy szereg wniosków praktycznych, które (o dziwo! ;-)) pokrywają się ze znanymi od wieków mądrościami, jak np.: nie wszystko złoto, co się świeci; nie daj sobie robić wody z mózgu; nie warto chodzić na skróty; co nagle, to po diable. Albo bardziej poetycznie:
Zajmij się nierobieniem niczego,

Usiłuj nic nie usiłować,

Kosztuj to, co nie ma smaku,

Uważaj to, co nieważne, za ważne,

Wiele razy wykorzystuj niewiele,

Odpłacaj dobrem za zło,

Planuj, co zrobisz, gdy będzie trudno,

Gdy jeszcze jest łatwo,

Rób to, co wielkie,

Gdy jeszcze jest małe.

Lao-Tzu (VI w. przed Chrystusem)
Tak więc, towarzysze i towarzyszki, musimy być czujni. Wróg nie śpi.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Pochwała przeciętności

Dlaczego nie lubię typowych amerykańskich poradników? Bo zakładają, że każdy chce być „naj”, super, cool, czy co tam jeszcze. Typowy produkt docelowy takiego poradnika to szczupły, ale umięśniony fanatyk zdrowego odżywiania (wierzchołek pierwszy trójkąta – zdrowie fizyczne), żyjący w harmonijnym związku romantycznym człowiek renesansu o szerokich zainteresowaniach i żyłce społecznika (wierzchołek drugi trójkąta – strefa emocjonalno-mentalna), cieszący się niezależnością materialną (definiowaną tradycyjnie jako milion dolarów, chociaż ten milion dolarów to nie ten sam milion dolarów co niegdyś – inflacja się kłania) i zasadniczo niewykonujący pracy zarobkowej, chyba że akurat mu się chce, bo kocha to, co robi (wierzchołek trzeci trójkąta – strefa materialna). Takim człowiekiem sukcesu może być na przykład zamieszkały w Tajlandii buddysta, wielbiciel wygimnastykowanych kobiet i lekkiej kuchni orientalnej, autor bloga o nawykach zen, żyjący z reklam na tymże blogu.
Irytujące jest, że model ten proponuje się wszystkim bez wyjątku, niezależnie od punktu wyjściowego, predyspozycji, a nawet preferencji. Jest on głęboko zakorzeniony w idei tzw. American Dream. Kiedy Barack Obama zawołał w swoim wyborczym przemówieniu „YES, WE CAN!”, każdy wiedział, co ma na myśli – wszystko jest możliwe, jeśli tylko w to uwierzysz, nieważne w jakim bagnie obecnie siedzimy... Ależ oczywiście, że każdy może zostać właścicielem świetnie prosperującej firmy, milionerem, a nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych (chociaż Arnoldowi Schwarzenegerowi to się raczej nie uda, chociaż wyszedł za Kennedy'ównę, chyba że zmienią konstytucję w najbliższej przyszłości). Nic dziwnego, że nawet wśród kompletnie zindoktrynowanych ideą American_Dream Anglosasów zaczynają się budzić wątpliwości:
„It's called the American dream because you have to be asleep to believe it.” George Carlin
Tym bardziej że, jak się dowiedziałam na jednym ze szkoleń z ekonomii, na które regularnie chadzam w nadziei, że coś mi z nich w głowie pozostanie (proszę się nie dziwić – ekonomia to, z greckiego, „zasady prowadzenia gospodarstwa domowego”, czyli coś bardzo przydatnego kobiecie), wbrew powszechnym wyobrażeniom, w Europie jest znacznie łatwiej o awans społeczny niż w USA (co ciekawe, realizacja American Dream najlepiej wychodzi Chińczykom; dziwi mnie, dlaczego amerykańskie matki były tak oburzone chińskim modelem wychowywania dzieci opisanym w książce Battle Hymn of the Tiger Mother – przecież to kwintesencja amerykańskich ideałów; jak tak dalej pójdzie, wszyscy powinniśmy nauczyć się mandaryńskiego...). Do tego sceptycyzmu przyczynia się zapewne po części obecny kryzys, a także nowe odkrycia psychologów Yes, I Suck. Z drugiej strony badacze zajmują się takimi badaniami, na jakie jest aktualnie zapotrzebowanie społeczne, to znaczy, że najpierw musiała się pojawić teza, że coś z tym pozytywnym myśleniem jest nie tak, a potem zaczęto szukać dowodów na jej potwierdzenie.
Tymczasem nasz styl życia jest taki, jaki jest. Niedoskonały. Co więcej, ta niedoskonałość świetnie pasuje do chaotycznej natury rzeczywistości. Trzeba być elastycznym, bo warunki się zmieniają. Czasami udaje się wstać o 7 rano, a czasami dopiero o 9 (ale nie ma się czym przejmować, bo szef jest na urlopie, więc tego nie zauważy, a poza tym i tak akurat nie ma nic do roboty). Nie trzeba gotować na poziomie mistrzów kuchni, żeby móc się cieszyć dobrym, zdrowym i tanim jedzeniem. Nie wolno czekać z mówieniem w obcym języku do czasu, aż się go nauczymy bezbłędnie (ten moment nigdy nie nastąpi). Jednym słowem, lepsze jest wrogiem dobrego. Nie ma co szaleć, wystarczy się skupić na ważnych rzeczach (o zasadzie Pareto już chyba pisałam?).

P.S. A wcale nienajgorszy blog o nawykach zen (autor nie mieszkał w Tajlandii, ale na Guam, co pewnie na jedno wychodzi – lokalne tropikalne plaże ocienione palmami wyglądają podobnie i tu i tam...) prowadzi Leo Babauta Zen Habits.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Zamienił stryjek kijek na siekierkę

To nie pomyłka. Tu chodzi o rzeczywisty postęp technologiczny...
Kupiłam Kindle'a.
Od razu zastrzegam, że nie chodzi o kryptoreklamę, bo Amazon mi nic nie płaci. To raczej ja wypłacam Amazonowi regularnie całkiem spore sumy jako klientka.
Zmiany mają to do siebie, że normalny człowiek broni się przed nimi rękami i nogami. Przeprowadzka? Zmiana pracy? Zmiana diety i trybu życia? Zmiana systemu operacyjnego na komputerze? Wymiana ukochanego 12-letniego roweru na nowy? Och, NIE, NIE, NIE TERAZ! Za moją zwłoką w przerzuceniu się na czytnik elektroniczny stały jednak całkowicie racjonalne argumenty:
- to nowa technologia, co roku będą więc wypuszczali nowe, poważnie udoskonalone modele;
- to modna nowość, więc póki co dużo kosztuje, a w miarę jej upowszechniania będzie tanieć;
- mam jeszcze około 300 nieprzeczytanych książek drukowanych, więc to nie czas na zmianę systemu;
- nie lubię podążać za tłumem, poczekam i zobaczę...
OK, w pewnym momencie zdecydowałam się jednak pożyczyć od Zaprzyjaźnionego Prześmiewcy jego Kindle do przetestowania. Decyzja o kupnie własnego zajęła mi może jedną godzinę...
Teraz, po miesiącu użytkowania, mogę śmiało powiedzieć, dlaczego to była dobra decyzja:
- Kindle maksymalizuje czas czytania: jest lekki i można go zawsze mieć przy sobie, żeby czytać w każdej wolnej minucie. Jeżeli nie mamy ochoty na dany utwór, zawsze możemy się przerzucić na inny (ja zawsze czytam kilka książek jednocześnie, w zależności od nastroju - z reguły jakąś książkę akcji, coś popularnonaukowego plus jakiś poradnik);
- Amazon oferuje fantastyczne wyprzedaże e-booków za poniżej 1 EUR; ostatnio w promocji wiosennej ściągnęłam sobie próbki ponad 40 bardzo aktualnych książek popularnonaukowych, z czego kupiłam 20 - mam zapas na długi czas;
-ściągnięcie książki zajmuje kilka sekund, nie trzeba czekać na listonosza ani jechać na pocztę;
- czytnik jest lekki, nie obciąża dłoni i nie zamyka się uparcie, jak niektóre grube paperbacki;
- Kindle może przechowywać do 5 tysięcy książek i zajmuje tyle miejsca, co średniej wielkości notes - żegnajcie regały wypchane po brzegi książkami! (a ja i tak prowadzę regularny recykling...)
- ebooki są ekologiczne i oszczędzają zasoby naturalne.

Ale swoją drogą warto było poczekać, bo faktycznie dostałam lepszy model taniej....

wtorek, 17 stycznia 2012

Piątek trzynastego i ginące neurony

Kilka dni temu przy śniadaniu My Significant Other oderwał na chwilę wzrok od laptopa i stwierdził, że jeżeli zamierzam poprawić swoje wykształcenie to jak najszybciej, bo – jak stwierdzili naukowcy – po 45. roku życia słabną zdolności kognitywne. Stwierdziłam, że mnie to nie dotyczy, bo przecież pracuję umysłowo, a jak wiadomo narzędzia często używane nie rdzewieją. Następnego dnia wyszukałam nawet artykuł w Internecie polemizujący z tym odkryciem. Niemniej jednak w sobotę (14 stycznia) zaszło coś, co sprawiło, że zaczęłam podejrzewać, że dotknął mnie nie tylko (przedwczesny) spadek zdolności kognitywnych, ale wręcz alzheimer [A propos alzheimera to niedawno, w kontekście polskich wspominek świąteczno-noworocznych zasłyszałam przepyszny dowcip (oczywiście zupełnie niepoprawny politycznie): Pytanie: „Czy lepiej jest mieć parkinsona czy alzheimera?” Odpowiedź: „Oczywiście, że parkinsona, bo lepiej połowę wylać, niż zapomnieć się napić!”. W kontekście alkoholowym załączam ponadto link do wypowiedzi eksperta: Gawęda o winie]. Po południowej kawie (dla rozbudzenia - tak, tak, to nie pomyłka – w weekendy pijam kawę koło południa, wkrótce po przebudzeniu :-) i pół litra świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy wymieszanego z siemieniem lnianym, zarodkami pszennymi i otrębami owsianymi (dla zdrowia) wybrałam się do supermarketu na zakupy. Wrzuciłam do koszyka niezbędne wiktuały, po czym poszłam zwiedzać dział AGD w poszukiwaniu okazji na wyprzedaży. Wózek z kurtką i ukrytą w torbach na zakupy torebką (zawierającą portfel, klucze do mieszkania, klucze do samochodu) zostawiłam „na chwilę” w dogodnym miejscu, żeby nie musieć się z nim przedzierać przez tłumy ludzi. Z tym, że kiedy po niego wróciłam, zastałam dwa inne samotne wózki, ale nie mój! Lekko zaniepokojona zrobiłam jedną rundkę wokół działu AGD, potem drugą. Koszyka ani śladu. Ponieważ sama pamiętam przypadki, kiedy zdarzało mi się wrzucać własne zakupy do cudzego koszyka (a potem za to przepraszać), a raz nawet odjechać z cudzym wózkiem kilka metrów (jak dzisiaj pamiętam, że miało to miejsce przy dziale rybnym i byłam wtedy głęboko pochłonięta kwestią, czy lepiej kupić całego trzykilogramowego łososia po 4 euro za kilogram, czy półkilogramowy filet za 10 euro), podeszłam do sprawy trochę niefrasobliwie, zagadnęłam tylko jedną ze sprzedawczyń, co mam zrobić, bo ktoś zabrał mi koszyk. Pani zaprowadziła mnie do ochroniarza, który potraktował mnie bardzo poważnie, aż się zdziwiłam. Zgłosił „incydent” w centrum ochrony i poprosił o ogłoszenie zaginięcia koszyka z megafonu, spisał moje dane i poradził pójście na policję w sprawie ukradzionych dokumentów. W tym momencie zaczęłam się już mocno martwić i spytałam, czy często zdarzają się takie wypadki. Ku memu zdziwieniu - bardzo często. Jak się dowiedziałam, tylko w ubiegłym tygodniu zginęły trzy koszyki, a z koszyków zawartość torebek (karty kredytowe, dokumenty). Chociaż były też podobno przypadki, kiedy ktoś koszyk zabrał przez pomyłkę, a potem zwrócił na miejsce... Pomimo ściskającego uczucia w żołądku postanowiłam, że będę dobrej myśli (bo przecież piątek trzynastego był dzień wcześniej!!!) i wróciłam do patrolowania działu AGD. Kiedy kończyłam pierwszą rundkę, znalazłam mój koszyk. Był to zaiste widok cieszący oczy. Stał w miejscu, które – jak byłam pewna! – sprawdzałam wcześniej, ale nie w miejscu, co do którego byłam przekonana, że go tam zostawiłam. Było to natomiast na pewno miejsce, w którym się na dłużej zatrzymałam, oglądając lodówki. I nie wiem w końcu – czy to początki alzheimera, czy ktoś naprawdę zabrał mój koszyk? Dałam znać sympatycznemu ochroniarzowi, a ten przypomniał mi, żeby sprawdzić zawartość torebki. Sprawdziłam. Wszystko było na swoim miejscu. Więc w końcu jestem szczęściarą czy ofiarą? Już nigdy się nie dowiem... Przyjmijmy roboczo, że szczęściarą...

P.S.1 Chciałabym zauważyć, że ten luksusowy wycieczkowiec osiadł na skale w pobliżu Toskanii w piątek trzynastego! To tylko ewakuacja przeciągnęła się na sobotę. A historia kapitana może przypominać trochę historię Lorda Jima z powieści Conrada...
P.S.2 Z tymi neuronami to jest podobno tak, że naukowcy nie spodziewali się, że (niewielki, bo niewielki –  o 3,7 procent) spadek zdolności kognitywnych ma miejsce tak wcześnie, czyli już po 45. roku życia, stąd ten cały hałas. Oczywiście w badanej grupie byli tacy, którym w ogóle nie spadło i tacy, którym spadło znacznie bardziej niż o 3,7 %. Warto zapamiętać, że wszystko, co źle wpływa na układ krążenia, czyli palenie papierosów, tłusta i słona dieta oraz brak ruchu, równie źle wpływa na mózg. Ja w każdym razie zamierzam pozostać optymistką...

środa, 4 stycznia 2012

Jak być mądrym

W ramach odtrutki na postanowienia noworoczne wróciłam w Sylwestra do lektury „Podręcznika mądrości tego świata” Józefa Bocheńskiego. Napisane z pasją i soczystym językiem. Autor co prawda odżegnuje się w przedmowie od wiary w opisywane zasady, bazujące głównie na starogreckiej filozofii („Ogłaszając rzecz o mądrości narażam się na zarzut, że uczę bezecności i psuję młodzież. Mądrość, o której tu jest mowa, wielce różni się, w rzeczy samej, od tradycyjnej moralności i od chrześcijańskiej bogobojności. [...] Jeśli o mnie chodzi, jestem chrześcijaninem, więc przyznaję się do ewangelicznej głupoty i bynajmniej nie zamierzam zalecać mądrości tego świata”.), ale widać, że prowokowanie niedouczonych prostaczków sprawia mu dużą radość („Książeczka, którą oto oddaję w ręce czytelnika jest książeczką prowokacyjną”). Polecam lekturę, a poniżej wyciąg z omówionych przez filozofa przykazań mądrości:
1. Postępuj tak, abyś długo żył i dobrze ci się powodziło.
2. Dbaj przede wszystkim o twoje życie i zdrowie.
3. Używaj życia
3.1. Dbaj o to, byś miał jak najwięcej przyjemności i jak najmniej przykrości.
3.2. Dbaj o to, aby twoje życie miało zawsze sens.
3.21 Miej zawsze przed sobą cel do osiągnięcia.
3.22 Używaj chwili.
3.221 Umiej żyć w teraźniejszości.
3.222 Staraj się pojmować środki jako cele.
4. Rządź swoim życiem.
4.1 Bądź, o ile to możliwe, niezależny w czynie fizycznym.
4.2 Rządź twoją myślą, uczuciami i nastrojami.
4.21 Postępuj zgodnie z twoim własnym ideałem.
4.3 Nie przywiązuj się zbytnio do nikogo i niczego.
4.31 Nie popadaj w nałóg.
4.4 Zachowaj spokój wewnętrzny.
4.41 Zachowaj pogodę ducha.
4.411 Mów sobie codziennie rano: „Świetnie jest”.
4.412 Staraj się przedstawić sobie wypadki przyszłe w sposób przyjemny.
5. Bądź roztropny.
5.1. Nie uznawaj żadnego zdania bez sumiennego przekonania się o jego prawdzie albo przynajmniej o jego prawdopodobieństwie.
5.11 Zanim coś ważniejszego powiesz albo zrobisz zadaj sobie pytanie: „Czy warto?”.
5.12 Sprawdź przed ważną decyzją czy nie bierzesz twoich życzeń za rzeczywistość.
5.13 W każdej sprawie zasięgaj rady ludzi doświadczonych.
5.14 Odłóż do jutra decyzję w ważnej sprawie.
5.15 Poznaj siebie.
5.151 Znajdź codziennie chwilę do namysłu nad sobą.
5.2 Zajmuj się sprawami, które od ciebie zależą a nie tymi, które od ciebie nie zależą.
5.21 Nie wartościuj niepotrzebnie.
5.22 Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu.
5.3 Dbaj o zabezpieczenie twojej przyszłości.
6. Zachowaj we wszystkim umiar.
6.1 Zachowaj umiar w poglądach.
6.11 Unikaj twierdzeń całkiem ogólnych.
6.12 Bądź ostrożny w swoich sądach.
6.2 Korzystaj z dóbr i przyjemności umiarkowanie.
6.3 Umiej używać małych przyjemności.
6.31 Przedkładaj wiele małych przyjemności nad niewiele wielkich.
6.4 Nie porywaj się na rzeczy, które przekraczają twoje możliwości.
7. Powziętą decyzję wykonaj mocno i wytrwale.
7.1 Nigdy nie powoduj się strachem.
7.11 Nie bój się śmierci.
8. Żyj dla swojego dzieła.
8.1 Wykonuj wszystko, co czynisz możliwie najlepiej.
8.2 Patrz na siebie, na innych ludzi i na świat okiem przyrodnika.
8.21 Pojmuj przeciwności jako wydarzenia naturalne.
8.22 Nie rozczulaj się nad sobą.
9. Uważaj swój stosunek do innych ludzi za nadzwyczaj ważny dla twojego życia.
10. Bądź ostrożny w stosunkach z innymi ludźmi.
10.01 Dopóki go lepiej nie poznasz, uważaj  każdego spotkanego człowieka za złośliwego głupca.
10.11 Nie wierz nikomu dopóki nie przekonasz się, że on zna się na tym, o czym mówi, i że jest prawdomówny
10.12 Nie uznawaj za prawdę żadnego twierdzenia tylko dlatego, że jest wydrukowane, albo wypowiedziane w środkach masowego przekazu.
10.2 Myśl i czuj niezależnie od innych.
10.3 Przedkładaj samotność nad towarzystwo.
11. Nie zajmuj się innym człowiekiem wyjąwszy gdy on: (1) może być ci pożyteczny, albo dla ciebie niebezpieczny, (2) możesz mu pomóc, (3) jesteś za niego odpowiedzialny.
12. Dawaj innym możliwie mało informacji o sobie.
13. Wyjąwszy gdy chodzi o przyjaciół i bliskich unikaj poufałości.
14. Dbaj o życzliwość ludzi.
14.1 Nie zrażaj sobie ludzi, jeśli możesz.
14.11 O ile możesz, unikaj sporów.
14.2 Staraj się zyskać sympatię każdego spotkanego człowieka.
14.21 Bądź uprzejmy
14.3 Pracuj systematycznie i wytrwale nad zdobyciem życzliwości ludzi, z którymi ci żyć wypada.
15. Postępuj tak, abyś był uważany za człowieka, na którym można polegać.
16. Bądź umiarkowanie solidarny z grupą do której należysz.

I znowu te postanowienia noworoczne...

Szorowałam właśnie łyżeczki, przymierzając się do odkurzania, czyszczenia łazienki, nocnej kradzieży bluszczu z ogrodu sąsiadów (do spożycia przez zamieszkałe u mnie chwilowo patyczaki) oraz setki różnych innych błahych, ale składających się na codzienność czynności, kiedy naszła mnie chęć napisania czegoś. W zwykłych okolicznościach zastosowałabym się do rady anonimowego bon vivanta („Kiedy ogarnia cię ochota do pracy, usiądź i poczekaj, aż ci przejdzie”), ale co mi tam. Nowy Rok mamy. Mogę nawet coś nowego napisać.
Nowy Rok, a całkiem jak stary - dużo pracy, czasu na rozrywki ciągle za mało, nie wspominając o wszelkich ambitnych przedsięwzięciach w rodzaju chodzenia trzy razy na tydzień na siłownię i straceniu po dwa centymetry ze wszystkich obwodów (poniżej biustu!!!!). Jakby to komuś było w ogóle potrzebne. Ludzie się zasadniczo nie zmieniają, chyba że muszą, a jeżeli nie muszą, to po co się wygłupiać i obniżać sobie samoocenę oskarżeniami o brak silnej woli? Wystarczy popatrzeć na poniższą (mocno skróconą) listę postanowień noworocznych Bridget Jones (atak śmiechu gwarantowany):
„I WILL NOT
Waste money on: pasta-makers, ice-cream machines or other culinary devices which will never use; books by unreadable literary authors to put impressively on shelves; exotic underwear, since pointless as have not boyfriend.
Behave sluttishly around the house, but instead imagine others are watching.
Spend more than earn.
Bitch about anyone behind their backs, but be positive about everyone.
Sulk about having no boyfriend, but develop inner poise and authority and sense of self as woman of substance, complete without boyfriend, as best way to obtain boyfriend.
I WILL
Stop smoking.
Drink no more than fourteen alcohol units a week.
Give all clothes which have not worn for two years or more to homeless.
Improve career and find new job with potential.
Save up money in form of savings.
Make better use of time.
Not go out every night but stay in and read books and listen to classical music.
Get up straight away when wake up in mornings.
Go to gym three times a week not merely to buy sandwich.”
itd. itp.

Na końcu książki znajduje się podsumowanie: „liczba dotrzymanych postanowień noworocznych: 1. Świetny wynik!”. Ufff...