Toinette Lippe (bez obaw, to nie jest nikt ważny, taka sobie starsza Angielka, której biografię „Nothing Left Over. A Plain and Simple Life” czytam akurat po raz kolejny z dużą przyjemnością) pisze o tym następująco:
„We place our slippers in a particular way under a chair. We can no longer even imagine placing them any other way. [...] I noticed that I always hold the telephone in my right hand. The other day I decided to pick it up with my left hand. It felt very strange. The telphone was heavy in my hand. I pressed it too hard against my ear. I didn't seem able to relax with it the way I normally do. Also, I wasn't used to listening with the other ear, and there seemed to be a great deal of echo either in the receiver or in my head. When I thought about this for a moment, I realized that all my life I have been overtaxing one ear and causing pressure on it. Also, I have not been using 50 percent of my listening (and holding) capacity. This really woke me up. We need to be flexible – willing to cross our legs the opposite way for a change, open the refrigerator door with the other hand. We have to guard against not becoming rigid. Flexibility offers a slender tree the freedom to sway in the wind, and so it is with us.”
Rutyna i doświadczenie mają swoją wartość, bo pozwalają osiągnąć mistrzostwo – wystarczy pomyśleć o pilotach odrzutowców czy neurochirurgach – ale także swoje wady. Jakiś czas temu oglądałam program dokumentalny, w którym szwajcarski naukowiec zademonstrował w warunkach laboratoryjnych, że jeżeli nauczymy się rozwiązywać pewien problem w określony sposób, to po mniej więcej dwunastu udanych próbach, kiedy zostaje nam przedstawione nowe, wcale nie trudniejsze zadanie, wymagające jednak innego rodzaju rozumowania, nie potrafimy go rozwiązać. W mózgu zostały już wydeptane ścieżki i nie jesteśmy w stanie z nich zejść. Ochotnicy podejmowali ciągle na nowo bezskuteczne próby rozwiązania zadania w taki sam sposób jak wcześniej, aż w końcu poddawali się. Problem wydawał się im nierozwiązywalny.
W ramach uelastyczniania kilka miesięcy temu zaczęłam chodzić na zajęcia jogi. Próbowałam już kilkakrotnie wcześniej, ale zawsze rezygnowałam po krótkim czasie. „To nie dla mnie” mówiłam sobie. Teraz stwierdziłam jednak, że wręcz przeciwnie, bardzo to lubię i coraz lepiej sobie radzę z asanami. Może to zasługa nauczycielki – bardzo młodej Angielki, które umiejętnie stopniuje trudność, a może po prostu uzupełniłam pewne fizyczne braki dzięki innym typom treningu. Wbrew potocznym wyobrażeniom joga wymaga nie tylko elastyczności (ostatnio nasza instruktorka stwierdziła, że absolutna elastyczność to zdolność zbliżenia wyprostowanej nogi do twarzy w pozycji stojącej – zawsze myślałam, że takie sztuczki są zastrzeżone dla tancerek kankana z Moulin Rouge :-), ale także sporej siły, w tym w ramionach i plecach, a większość kobiet ma w tym zakresie spore braki [a propos emancypacji, Krystyna Kofta stale powtarza, że każda kobieta powinna mieć własne pieniądze, ja twierdzę, że powinna być także w stanie zrobić przynajmniej 10 pompek (w jednej serii...). Dalsze wyzwanie to podciąganie na drążku w szerokim nachwycie.].
Zmieniłam także upodobania filmowe - filmy akcji oraz komedie romantyczne nie wzbudzają już we mnie głębszych emocji... Przeżywam to naprawdę głęboko, bo okazuje się, że moja kolekcja DVD nadaje się w większości do sprzedaży na ebay-u. Teraz zamiast dynamicznych strzelanek oraz „a po tym pierwszym pocałunku żyli długo i szczęśliwie” wolę poważne (najchętniej francuskie) dramaty, które pokazują, że innym też w życiu jest z reguły pod górkę, czy nawet prosto w przepaść (no dobrze, brytyjskie tragikomedie w rodzaju „The Best Exotic Marigold Hotel” też mogą być... polskie kino artystyczne oczywiście odpada, aż takiej dawki beznadziei to ja nie zniosę...) i jak sobie z tym faktem radzą (albo nie radzą).
P.S. Interesujące linki:
Miss Minimalist, autorka książki „The Joy of Less”, o której niedawno pisałam, prowadzi także blog.
Jeżeli ktoś chciałby na poważnie zająć się swoją formą fizyczną (w kontekście tych wymaganych pompek i podciągnięć, o których pisałam) i nie chce tracić czasu na próżno, polecam strony MaxWorkouts. Autor, Shin Ohtake, jest kosmopolitą, byłym sportowcem, z wykształcenia biochemikiem i – co najważniejsze – nie jest Amerykaninem, chociaż mieszka w Stanach (amerykański styl perswazji może doprowadzić przeciętnego Europejczyka do rozpaczy - patrz np. strony Juice up your life. Autor generalnie ma niezłe pomysły na zdrowe odżywianie, przede wszystkim soki, chociaż zdarzają mu się żenujące pomyłki, jak np. „Popatrzcie na tą łodygę selera naciowego. Fantastyczna, prawda? Seler ma mnóstwo sodu. A ja przeczytałem gdzieś, wydaje mi się, że kości są zbudowane w 32% z sodu. Ten seler wygląda nawet jak kość, prawda? Niesamowite!” – dlatego też co jakiś czas zastrzega, że nie jest lekarzem, ani nawet dietetykiem. Przytaczam dalszy ciąg, ponieważ na porównaniach do kości się nie skończyło – osobnik nie sprzedaje bowiem tylko przepisy na soki, ale przepisy na całe życie – „Kiedy myślę o kościach, to myślę o tym, co jest najważniejsze w życiu? Co dają kości? Tak, równowagę. Czy możesz powiedzieć, że wszystkie aspekty twojego życia są w równowadze?”. Jego slogan to: „Remember, we are in this together” – Oh, yeah, już się rzucam, żeby podać mu swój numer karty kredytowej...).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz