Wiewiórka Liza

Wiewiórka Liza
Wiewiór, zwierzę totemiczne

wtorek, 12 lipca 2011

If I were a rich man...

Możemy nie podzielać aspiracji Tewje Mleczarza, ale marzenia o bogactwie nikomu nie są obce:
Zgodnie z mądrością ludową pieniądze szczęścia nie dają, ale:

“I've been rich and I've been poor; Believe me, honey, rich is better.” [mądrość życiowa przypisywana m.in. Sophie Tucker, Joe E. Lewis, Fanny Brice, Mae West]

W sumie nie ma się czemu dziwić. Bogactwo oznacza wysoki status społeczny [istnieją wprawdzie indywidua, które chomikują pieniądze dla samego chomikowania, a po ich śmierci okazuje się, że ci ubrani w szmaty, żyjący w ruderach i korzystający z pomocy dobroczynnych sąsiadów nędznicy byli naprawdę milionerami, ale wyjątki te potwierdzają regułę], a dążenie do wysokiego statusu społecznego mamy wpisane w geny, bo zwiększa to nasze szanse na przeżycie i reprodukcję. Czytałam interesujący artykuł, zgodnie z którym jesteśmy w stanie bezbłędnie ocenić status społeczny naszego rozmówcy w ciągu kilkunastu pierwszych sekund. Jeżeli to nie przystosowanie ewolucyjne, to co? Pokusa markowania wyższego statusu społecznego jest duża. To też instynkt biologiczny. Wystarczy popatrzeć na owady, które ubarwieniem naśladują niebezpieczne gatunki, chociaż same są nieszkodliwe. I tak Rolex (albo jego świetna podróbka) też może jego nosicielowi uratować życie, a przynajmniej zapewnić dostęp do lepszego towarzystwa. Ale zaraz, zaraz, czy na pewno lepszego? Pod jakim względem lepszego?
Lubimy, żeby nam się mądrości ludowe potwierdzały („pieniądze szczęścia nie dają”), i dlatego powstają takie książki, jak „Historia naturalna bogaczy. Raport z badań terenowych” Richarda Conniffa Google Books i filmy takie jak „Niania w Nowym Jorku” (przyznaję się, książkę też przeczytałam, nawet z zainteresowaniem, bo jest pikantniejsza i złośliwsza niż film).
Film oglądałam w zrelaksowanej atmosferze, jednocześnie piekąc ciasta na imprezę urodzinową Zaprzyjaźnionego Prześmiewcy. Oto częściowe efekty tej pracy: tarta cytrynowa, cytryny w procesie obróbki, ciasto pomarańczowe (babeczek orzechowych nie sfotografowałam, bo już mi się nie chciało, ale też wyszły ładne).



A życie dopisało zabawną pointę: w trakcie jedzenia ciast wywiązała się dyskusja na temat szybkich sposobów zgromadzenia majątku; na moje pytanie: „A w jaki sposób mogą się wzbogacić konkretnie kobiety?” padła odpowiedź: „Przecież to oczywiste i każda kobieta to wie: trzeba wyjść bogato za mąż!”. Po chwili, oblizując łyżeczkę, mój interlokutor zapewnił mnie, że mam wszelkie szanse na dobre zamążpójście, ponieważ umiem piec ;-). Niniejszym informuję, że potrafię też gotować...

piątek, 8 lipca 2011

Jak to dobrze trochę się zestarzeć

Pamiętam, że kiedy „Fortepian” wchodził do kin, mieszkałam akurat w Niemczech, pracując jako au-pair oraz chłonąc niemiecki przez osmozę i wytrwałe kucie [efekty tej nauki były zdumiewające, nigdy później nie udało mi się nauczyć żadnego języka w tak szybkim tempie i tak dobrze - co świadczy o tym, że pewne rzeczy lepiej jest robić za młodu, wbrew tytułowi tej notki]. Zastanawiałam się wtedy, czy mój niemiecki jest już wystarczająco dobry, żebym mogła wydać ciężko zarobione pieniądze na bilet do kina i coś z tego wynieść, i w końcu nie poszłam. Taką samą wewnętrzną walkę toczyłam przy okazji filmu „While You Were Sleeping” (pl. „Ja cię kocham, a ty śpisz”), z tym samym rezultatem [żeby to zrozumieć, trzeba pamiętać, jaki był wtedy przelicznik niemieckiej marki do złotego i jej siła nabywcza w Polsce]. 
Oba filmy obejrzałam kilka lat później - pierwszy w telewizji, drugi na video. Oba mam teraz na DVD, a muzykę z „Fortepianu” na płycie CD. „Ja cię kocham, a ty śpisz” oglądam czasami w okolicy Bożego Narodzenia na poprawę humoru, podobnie jak inni ludzie oglądają „Szklaną Pułapkę” albo (o zgrozo!!) „Kevin sam w domu”. [Chciałam nieśmiało zasugerować decydentom wybierającym program telewizyjny, że filmów pasujących na święta nakręcono całkiem sporo, że wymienię tutaj  tylko np. „Love Actually” czy „Holiday”, a dla młodszej widowni „Grinch” czy „The Polar Express” - chociaż z tym ostatnim filmem byłabym ostrożna, bo animacja jakoś się nie do końca udała i niektóre postaci sprawiały demoniczne wrażenie - w recenzjach padało słowo „creepy”], ale „Fortepian” to co innego. To nie jest film, który mogę oglądać, jednocześnie prasując, gotując i robiąc manikiur. Wiele scen oglądam po kilka razy. W trakcie projekcji zużywam pół pudełka chusteczek, a potem długo w nocy słucham jeszcze muzyki Michaela Nymana. A im starsza się, robię, tym lepiej (inaczej?) ten film rozumiem. I chociaż normalnie na kino tzw. „artystyczne” reaguję alergiczną wysypką i na zmianę ziewaniem oraz zirytowanym „co za idiota dał na to pieniądze i czy naprawdę nie można ich było lepiej spożytkować!?” [zob. np. - częściowa zbieżność tytułu przypadkowa - „Piano Bar” Leloucha - a fe!!), to w tym wypadku jest inaczej. To piękny film. Piękny dla mnie.

wtorek, 5 lipca 2011

Globalna wioska

Jeden z problemów z mediami (jak się nad tym zastanowię - to i z Facebookiem ;-) polega na tym, że nienaturalnie rozszerzają krąg niby-znajomych. Jak twierdzą socjologowie, ludzie są zaprogramowani na uważne śledzenie własnej najbliższej społeczności. Kwestia przetrwania. Potencjalnie ważne, a zatem interesujące, są wszelkie informacje o powinowactwach, związkach romantycznych i mniej romantycznych, sojuszach, waśniach itp. W obecnych czasach WYDAJE nam się, że naszymi bliskimi znajomymi są Brad Pitt i Angelina Jolie, bo ciągle ich oglądamy na wizji i stale coś o nich słyszymy. A jeszcze ktoś wymyślił tę teorię sześciu stopni separacji http://pl.wikipedia.org/wiki/Sze%C5%9B%C4%87_stopni_oddalenia, która już NA PEWNO (ale czy aby na pewno? bo są głosy, że to tylko miejska legenda) potwierdza, że od Brada Pitta dzieli mnie tylko sześć uścisków dłoni znajomych znajomych. Nic dziwnego, że mózg mi głupieje.

Tak czy owak, czytając lokalną gazetę większą uwagę zwracam na informację o rowerzyście potrąconym w sąsiedniej miejscowości i wypadku mercedesa z jaguarem, który wydarzył się na moście zaraz za zakrętem niż kłopotom Grecji (no dobrze, trochę naciągam - kłopoty płatnicze Grecji interesują mnie żywotnie). Ale najbardziej soczyste kawałki to plotki ze świata moich wysoko postawionych niby-znajomych. Na przykład David Duchovny (który a propos wygląda kubek w kubek jak mój kuzyn, tylko trochę jest starszy) chyba będzie się niedługo rozwodził, w przypadku Schwarzeneggera rozwód już pewien - żona złożyła papiery rozwodowe. Głęboko zapadła mi także w pamięć wiadomość, że Adele rzuciła palenie i picie ze względu na problemy z głosem, a lekarze doradzają jej co najmniej czterotygodniową przerwę w MÓWIENIU. Ech... Póki jeszcze śpiewa, trzeba jej posłuchać...



A tutaj dla porównania inna diva, która POWINNA rzucić nie tylko picie i palenie, ale przede wszystkim dragi:



ale cóż, kiedy nie chce:

Write or Die

Ostatnio rozbawiła mnie uwaga Zadie Smith o czytelnictwie w Stanach: „W Stanach mało kto czyta, ale każdy chce pisać. Co drugi uważa się za pisarza.” http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,9763361,Zadie_Smith_non_fiction.html.

Krótkie, ale celne. Ale co złego jest w pisaniu? Jeżeli ludzie mają z tego przyjemność, to niech piszą. Trzeba tylko uważać, co się czyta - i znowu, każdy decyduje na własną odpowiedzialność co robić z własnym czasem i jak najlepiej (a potencjalnie także najprzyjemniej) go spędzić.

Z zachwytem odkryłam niedawno fenomenalne, diabelskie narzędzie dla wszystkich piszących prozę  http://writeordie.com/.

P.S. Tytuł tego bloga jest oczywiście bezczelną kalką „Write Or Die”, ale nie mogłam się powstrzymać. W tym miejscu chylę czoła przed autorem - doktorem Wicked.

Idea jest prosta jak kij z marchewką i w tejże prostocie genialna. Kij to wyznaczony limit czasowy na napisanie określonej liczby słów plus dodatkowe sankcje (których dotkliwość można indywidualnie określić) np. nieprzyjemny dźwięk albo „zjadanie” już napisanego tekstu za przerwy w pisaniu. Nagroda to natychmiastowa gratyfikacja z osiągnięcia wyznaczonego celu plus zwycięskie fanfary! Fajne, cieszyłam się jak dziecko ;-). A sukcesem można się od razu podzielić, publikując notkę na Twiterze (jeżeli ktoś z niego korzysta - ja nie przyzwyczaiłam się jeszcze nawet do Facebooka, zanim się przyzwyczaję, pewnie przestanie już istnieć i zastąpi go jakiś chiński serwis społecznościowy niewymagający pisania na klawiaturze - z automatycznym rozpoznawaniem głosu - ale będzie jazda ;-)